Czas się wziąć za siebie!

Stwierdziłam, że czas się wziąć za siebie i te dodatkowe kilogramy, które się pojawiły po tym, jak wyemigrowałam na dziki zachód i nie chcą sobie pójść sio. Pewnie jakby człowiek jadł zdrowiej i nie lubił smażonych rzeczy i piwa, to by mu łatwiej te dodatkowe kilogramy znikały, ale że lubi, to trzeba poszukać innych metod. A zasiedziałam się okrutnie, aż wstyd bo zawsze byłam raczej w niezłej kondycji fizycznej.
Pewnego pięknego dnia dostrzegłam ogłoszenie, że na jednostce na sali gimnastycznej odbywają się zajęcia z zumby - zawsze lubiłam się pogibać, a okazji mało, zwłaszcza, że mąż raczej z tych nietańczących, to stwierdziłam, że to zajęcia dla mnie! Zwłaszcza, że blisko od domu i bardzo tanio, no i jest okazja, żeby wyjść z domu i poznać nowych ludzi.
Wnioski z pierwszych zajęć:
1. Ała...
2. Mój organizm na pierwszych zajęciach wołał do mnie "Eeej! WTF?!? Chcesz mnie zabić?!? Daj lepiej piwo i chipsy!!" bo zdziwiony po tylu latach siedzenia przed komputerem albo telewizorem.
3. Byłam na 3 zajęciach i nadal nie wiem, co robię, ale jest fajnie :D Na pewno będę chodzić, niby znowu w tym tygodniu opuszczę jedną godzinę, bo jedziemy do Toronto, ale później trzeba będzie grzecznie chodzić w poniedziałki i środy i wylewać siódme poty. A wylewa się, oj wylewa :)

Do tego wymyśliłam, że coś trzeba zrobić z cerą, bo od paru lat mam taką, jakiej nie miałam jako nastolatka, czyli jedna wielka masakra. Wyczytałam gdzieś ciekawy naturalny sposób na maseczkę i tonik z kozieradki. Wczoraj kupiłam ww zielsko i dzisiaj wieczorem po raz pierwszy zastosowałam. Pierwsze spostrzeżenie: pachnę, jakbym się wytarzała w rosole :D ale faktycznie skóra zrobiła się gładsza w dotyku już po pierwszym razie, zobaczymy jak będę wyglądać rano ;)

Zostałam przywołana do porządku ;)

Jak w tytule - zostałam przywołana do porządku, że nic nie piszę. Faktycznie, jakoś tak nie mam ostatnimi czasy szczególnie weny do pisania, bo... u mnie wszystko nad wyraz dobrze, aż tak dziwnie jest, jak się nic nie dzieje. Jednak wyprowadzenie się 500 km od rodziny grającej na nerwach robi wielką różnicę ;)

A tymczasem dzisiaj mam wielki powód do radości i dumy, że tyle wytrzymaliśmy i nie mamy siebie dość. Otóż dzisiaj obchodzimy z małżem 10. rocznicę ślubu. 
Tak było 5 marca 2005 r. To
To był naprawdę fajny dzień :)

Nie wiem, kiedy to zleciało, wydaje się, jakby to tylko ze 2 lata upłynęły od tego dnia. Do tej pory pamiętam te emocje przygotowywania małego przyjęcia i tego, że było to jedno z lepszych wesel, na jakich byłam, chociaż tylko na 35 osób :) Ale takie bez nadęcia, fajerwerków i niepotrzebnego wydawania fortuny :)
Trochę nie wyszły nam kolejne plany, bo w tamtym dniu na pytanie "A kiedy ślub kościelny?" odpowiadałam, że za jakieś 2 - 3 lata. No, to tego... ;) A po 10 latach mieliśmy z powrotem mieszkać w Europie, co też nie wyszło, a wyjdzie chyba jedynie, jak małża przeniosą do służby gdzieś w europejskiej jednostce. Na co jest szansa, bo już w ubiegłym roku chcieli go wysłać na 3 miesiące do Polski, ale wtedy zrezygnował, bo akurat moja rodzina przylatywała.
Bo tak! w końcu się udało i we wrześniu zawitali w nasze kanadyjskie progi moi rodzice i brat - po raz pierwszy, odkąd tutaj mieszkam. To był wspaniały czas, kiedy miałam ich wszystkich blisko siebie :)

Co jeszcze u nas? Zima, zima, zima, już mam jej powyżej kokardy :] śniegu niby mniej niż rok temu, i dopiero od końca grudnia, i "zaledwie" jakiś metr na ziemi leży, ale za to w tym roku przywędrowały do nas siarczyste mrozy, właściwie przez cały luty utrzymywało się w granicach -30 st. C, aż się z domu nie chciało wychodzić...