O tym, jak zostałam czyjąś inspiracją ;)

Przy okazji mojego artykułu i zdjęć z 11 listopada popełniłam również szybki wpis na fejsbuku, który szybko przerodził się w dialog z moim kolegą na temat kondycji polonijnych mediów w naszej okolicy. Nasz pogląd jest mniej więcej podobny, czyli kondycja jest marniutka, oj marniutka. Niestety większość gazet i magazynów, łącznie z tym, w którym ja pracuję, korzysta przede wszystkim z przedruków z internetu i innych gazet, jako, że ludzi, którym się chce pisać, jest niezbyt wielu, w dodatku ci, którzy mają ochotę na pisanie, szybko tracą zapał. W sumie nie dziwię się aż tak mocno, to samo i mnie dotyczyło, kiedy w poprzedniej gazecie pisałam do swojego kącika "Od redakcji" krótkie felietony o tym, co mi na myśl akurat w tamtej chwili przyszło. Faktycznie, czasami trzeba się natrudzić, kiedy pisanie staje się bardziej obowiązkiem niż przyjemnością. Do tego wielu ludzi liczy na jakieś sensowne wynagrodzenie - i tutaj również się nie dziwię.
W każdym razie pomarudziliśmy sobie trochę, oboje z trochę innego punktu widzenia, jako, że kolega to bardziej radiowa bestia.
I tak jakoś to przycichło do momentu, kiedy dzisiaj nie znalazłam krótkiego felietonu dalszej znajomej, z którą kiedyś miałam współpracować, a która w pewnym momencie również zabrała głos w tej dyskusji, podsumowując swoją wypowiedź, że zamiast marudzić, trzeba zakasać rękawy i samemu coś stworzyć.
No i dziś wpadł mi w ręce jej felieton, jak to na portalu społecznościowym była świadkiem biadolenia i wymiany niezbyt pochlebnych opinii na temat mediów polonijnych. Brzmi znajomo, nie?
Podsumowaniem była również opinia, że trzeba poświęcić swój czas i czasami pieniądze, żeby coś zmienić. Całe szczęście, że ja nie mam sobie nic do zarzucenia, jako, że ja swój czas faktycznie poświęcam.
Ah, pierwszy raz w życiu kogoś zainspirowałam, co za ciekawe uczucie ;)

Lest we forget...

Jakimś dziwnym trafem podoba mi się większość tutejszych świąt, niektórzy mogą myśleć, że się amerykanizuję (kanadyzuję?!?) na siłę, ale to raczej chodzi o podejście do tego, jak powinno się świętować. Nie ma tego smutku i zadęcia, które tak często towarzyszy polskim świętom. Nie zrozumcie mnie źle, polskie święta uwielbiam i celebruję, ale raczej przyznacie mi rację, że każde oficjalne świętowanie kończy się u nas martyrologią i składaniem wieńców (albo zadymą, jak to się ostatnio niestety często zdarza, brrrr). Kurcze, nawet nasze kolędy są smutne... A tutaj tymczasem większość świąt to czas radości, że można pobyć z rodziną, nawet jeśli się za nią za bardzo nie przepada na codzień ;)
Jedynym świętem, które wychodzi spoza tych ram jest 11 listopada. Tak, tak, tutaj też się świętuje tą datę. Tutaj jest to Remembrance Day, czyli Dzień Pamięci, poświęcony pamięci żołnierzy, najbardziej tych, którzy zginęli, jak i tych, którzy walczyli gdzieś na frontach lub aktualnie służą krajowi. Żeby było ciekawiej - symbolem tego dnia są czerwone maki, które wpina się w klapy ubrania i dumnie nosi przez co najmniej tydzień poprzedzający tę datę.
W tym roku miałam okazję po raz pierwszy uczestniczyć w takich uroczystościach, i to takich typowo wojskowych, które zostały zorganizowane na jednostce, którą zamieszkujemy, czyli w CFB Borden. Co ciekawe, ta baza ma też duże znaczenie dla polskiej niepodległości. To właśnie tutaj w 1917 r. szkolili się żołnierze - polscy emigranci z Kanady i Stanów Zjednoczonych, którzy następnie trafili na front I wojny światowej, gdzie weszli w skład tworzącej się Armii Hallera.
Ale wracając do 11 listopada - mogłam z bardzo bliska oglądać całe uroczystości, bo najwidoczniej praca dla mediów odciska jakieś piętno na człowieku - jak tylko zjawiłam się w Parku Worthingtona pod pomnikiem ofiar Wojny Koreańskiej, z przewieszonym przez ramię aparatem i zaczęłam szukać jakiegoś ładnego miejsca, w którym mogłabym kilka zdjęć zrobić, to zostałam wypatrzona przez pana lotnika, który zajmował się organizacją uroczystości od strony technicznej. Pan podszedł, przedstawił się i zaproponował, jeśli chcę, żebym stanęła w miejscu przeznaczonym dla mediów. Musi być jakieś znamię, musi ;)
I tak powstała galeria kilku wybranych zdjęć z bardzo wzruszających i ważnych uroczystości.


 










intensywnie pracowo

Jakoś tak mi się przez ostatni miesiąc intensywnie pracowo zrobiło. I to pomimo tego, że figuruję jako osoba bezrobotna z małym prywatnym biznesem graficznym.
Zaczęło się od tego, że odezwał się do mnie znajomy, dla którego robię dużo grafik związanych z historią, wojskiem i harcerstwem. Poprosił mnie o pomoc przy stworzeniu grafik z historycznym zdjęć z Warszawy z czasów okupacji. Jego kolega, z którym już wcześniej współpracowałam, postanowił zrobić wystawę zawierająca zdjęcia z jego kolekcji. Są to o tyle ciekawe zdjęcia, że były wykonane przez samych Niemców. Potwierdza to, jak oni radośnie podchodzili do całej wojny i jak ją ładnie udokumentowali, co, jak wiemy, znacznie pomogło w ich osądzeniu po wojnie. Ale juz za bardzo odchodzę od tematu ;)
Tablic początkowo miało być 8, wyszły 20, takie pół metra na metr, ponad 100 zdjęć, które trzeba było obrobić ze skanów. Do tego dodatkowo 4 tablice zawierające zdjęcia eksponatów z samego Muzeum Wojska Polskiego. Piękna rzecz, wspaniała praca, tylko kurcze, wykończająca fizycznie, bo tak naprawdę zrobiona w tydzień, kiedy z jeszcze co najmniej jeden tydzień by się przydał. Bo siedziałam przy komputerze od 8 rano do 1 - 2 w nocy, żeby to skończyć.
I jak to zazwyczaj w takim pośpiechu bywa, musiało się coś spieprzyć... No i się spieprzyło. Pan z drukarni nie powiedział mi w czasie naszych kilku rozmów telefonicznych oraz podczas wymiany maili, kiedy miał pierwszą tablicę, ani kiedy miał następne 5, że powinnam zdjęcia bardziej rozjaśnić, ze względu na ustawienia drukarki i materiał, na którym te grafiki są drukowane. I tak 24 odebrane tablice nadają się średnio na wystawę bo są cholernie ciemne. No i trzeba było w trybie pilnym rozjaśniać wszystko... i drukować raz jeszcze od początku. Szlag mnie mało nie trafił. Ale wystawa już jest i podobno wygląda świetnie. Sama jeszcze jej nie widziałam, bo jest kilkaset km ode mnie.
Tak ładnie ta wystawa wygląda w tej chwili. W każdym razie tyle zobaczyłam na zdjęciu w mailu ;)

A w czasie jak rozjaśniałam zdjęcia, to jeszcze machnęłam kolejne wydanie magazynu, który składam, oraz chwilę później zrobiłam folder reklamowy, ulotkę, plakat i bilet na wielki bankiet moich zleceniodawców z gazety. Ufffff.... jeszcze żeby tak konto pokazywało te wszystkie dolary, które na tych zleceniach powinnam zarobić ;)

Idźcie na wystawę... w Warszawie

Właśnie przeczytałam o podobno przefajnej i bardzo interesującej wystawie, która jest w Warszawie, Pradze, a zaczęła się w Budapeszcie, czyli  Niewidzialna wystawa zaprasza:

"Wyobraź sobie, że całkowicie gaśnie światło...
Unikalne doznanie… wyjątkowa, interaktywna wyprawa w świat CAŁKOWITEJ CIEMNOŚCI… Wypróbuj możliwość przetrwania w świecie pozbawionym wzroku, za pomocą którego odbieramy najwięcej informacji. Wytęż wrażliwość. Wyostrz pozostałe zmysły… Poznaj możliwości ukryte w dotyku, dźwięku, zapachu… Poczuj inną perspektywę. Na tej wystawie osoby niewidome lub niedowidzące zabiorą Cię w PODRÓŻ, KTÓRA ZMIENI TWOJE ŻYCIE… W ciągu jednego dnia…"


 

Jaka szkoda, że tutaj jeszcze nie dotarła...


P.S. w Toronto mamy restaurację, która działa na podobnej zasadzie. Sala restauracyjna jest całkowicie zaciemniona, co ma pozwolić wyostrzyć nam inne zmysły. Też ciekawy koncept i chyba kiedyś pójdę się przekonać jakie to są wrażenia.

Życie z wynudzonym kotem

Mam ostatnio przedziwne wrażenie, że mój kot z nudów dostaje cholery i wymyśla. Ale też nie za bardzo chce uczestniczyć w zabawach.
I tak nasze zabawy wyglądają najczęściej tak, że kota chwilę poskacze do wędki z piórami czy czegoś w tym stylu, a później leży pod krzesłem oczekując, że zabawka do niej przyjdzie lub dofrunie przy mojej pomocy. Czyli wygląda na to, że bawię się ja, machając wędką, a kot to wygodnie wyłożony obserwuje. Jeśli w końcu szlag mnie trafi i odłożę zabawkę, to Lilka zaczyna miałczeć, a najczęściej do tego jeszcze gryzie lub drapie mnie w nogi.
Chyba niedługo zrobię pasztet z kotka :>

Aż chciało by się zaśpiewać za kabaretem "Potem: "Nuuuuuudzę sięęęęęęęę" ;)

Poczułam się wczoraj staro... oraz całkiem młodo ;)

A było tak:
Po południu zostaliśmy zaproszeni na imprezę ogrodową do nowego sąsiada. Zapowiedział, że ma przyjść jego paru kumpli, będzie muzyka, alkohol i dobry nastrój. Kiedy wyszliśmy z domu o 21:30, to nastroje faktycznie już wszyscy mieli dobre po sporej ilości alkoholu, okazało się, że koledzy z wojska są przy okazji znajomymi mojego S. z tego samego kursu. Niestety większość z nich jest w wieku +/- 23 lat, a zachowują się, jakby mieli 13 ;).
Na szczęście dołączyła do nas para naszych znajomych, z którymi umówiliśmy się na taką właśnie godzinę. Znajomi niby też 25-letni, ale z długim stażem małżeńskim. Wystarczy dodać, że mają 10-letniego syna, zdolniachy ;)
Generalnie we czwórkę doszliśmy do wniosku, że mentalnie jesteśmy za starzy na takie imprezy, gdzie się chleje na umór, gra we wrzucanie piłeczek do kubków, oraz puszcza pawie po kątach ;). Do tego na imprezie były dwie panny, jedna cywilna, druga wojskowa, obie durneeee, że szkoda gadać. Ot, jedna w połowie imprezy pytała wszystkich obecnych panów, czy chcą ją "macnąć" po cyckach. Ot, młodzieńcza fantazja.
mamusiuuuuu, ale ja stara jestem. Choć nie przypominam sobie takich imprez z moich lat młodzieńczych. Widocznie na złe imprezy chodziłam.

A dlaczego się poczułam również młodo?
Otóż w pewnym momencie S. oddalił się na chwilę od naszej radosnej skromej grupki seniorów w kierunku młodszego towarzystwa. Za chwilę zjawił się uśmiany z lekka i opowiedział o rozmowie z młodocianym kolegą (MK):
MK: Ej, S., ta dziewczyna w koszulce AC/DC to całkiem fajna jest! Znasz ją może?
S: Taaa, znam. To moja żona. <duma mode on>

I tak 9 lat młodszy ode mnie osobnik podniósł mi samoocenę, dokładnie w ten dzień, kiedy rozpaczałam patrząc na zdjęcia sprzed 10 lat, jak to mi trochę kilogramów przytyło. Ale ja rozumiem, alkoholu już miał w sobie sporo, a i światło nienajlepsze ;)

Takie tam

Pomału nadchodzi jesień. W tym roku zdecydowanie wcześniej dla nas, jako, że jesteśmy 120 km na północ od wcześniej zamieszkiwanej Mississaugi. I tak na południu wczoraj były 22 stopnie ciepła, a my już musieliśmy okna zamykać i wychodząc z domu coś zakładać na koszulkę z krótkim rękawem, bo stopni było tylko 16. Zapowiadają, że nocy może przyjść przymrozek, brrrr. Trochę cieplej podobno ma być na weekend. Zobaczymy.

Tymczasem "moja armia" skończyła kolejny etap treningu i kursu, tym razem już bardziej pod kątem mechanicznym. Najpierw była część teoretyczna, po której S. dostał śliczną przypinkę z koniem na beret (Koń jest symbolem jego jednostki elektro-mechanicznej). Druga, właśnie zakończona część, składała się z zajęć z tokarstwa i spawania + kilka innych ciekawych rzeczy i zakończona była wykonaniem własnymi rękami młotka, bez użycia bardziej skomplikowanych zmechanizowanych narzędzi / elektronarzędzi (chyba wszystkie narody świata w którymś momencie zajęć technicznych muszą zrobić młotek. pamiętam, że brat w szkole w Polsce robił ;) ). Do tego dostał też śliczne złote guziki i przypinki z koniem do munduru galowego. Czy ja już mówiłam, żem dumna?


A ja tymczasem nadal siedzę w domu i coraz bardziej zaczyna mi to doskwierać, zwłaszcza, że koniecznie przydałoby się wspomóc budżet domowy, a tymczasem pracy nadal ani widu, ani słychu, ech. Zresztą tak naprawdę powinnam mieć wcześniej sporo kasy, żeby mieć na dojazd do pracy, bo bilety z naszej wsi dość drogo jednak będą kosztować, a niech to. A niestety sezon na projekty plakatów imprezowych się kończy. W tym roku zresztą było ich znacznie mniej niż w poprzednich latach. Jednym słowem posucha w biznesie, to i nastrój się robi marudny. Ale nic to, trzeba zagryźć zęby i oby mi "bezrobotni" w końcu dali odpowiedź na pytanie, czy zasiłek mi się należy. I koniecznie przydałaby się odpowiedź twierdząca. A później trzeba szukać pracy jakiejś, bo ileż to można się obijać.

marudząco

Tym razem pomarudzę sobie na temat cmentarzy kanadyjskich. Jak wiecie teraz mam więcej okazji niestety przebywać na takowym cmentarzu i obserwuję różnice między tym, co w Polsce lubiłam na cmentarzach, a czego tutaj nie ma.

Zacząć chyba muszę jednak od tego, że polskie cmentarze dziwnym sposobem lubię. Zdarzało mi się wejść na cmentarz w obcym mieście, ot tak, dla chwili zadumy, do oderwania od świata, a już zwłaszcza iść w starszą część i zastanawiać się jak mogło wyglądać życie ludzi, którzy tam leżą. To pewnie "wina" mojej mamy, która ma podobne podejście widocznie, bo swoje małe dzieci pakowała do wózka i zabierała na spacery na jaworznicki cmentarz.
W każdym razie jestem nauczona do tego, że cmentarz to miejsce, w którym spaceruje się spokojnie alejkami, od czasu do czasu przystanie tu i tam, zwłaszcza, że większość zmarłych z mojej sporej rodziny jest pochowana na tym samym cmentarzu. Przy każdym rodzinnym grobowcu trzeba na chwilę przystanąć, zmówić krótką modlitwę lub odbyć cichą rozmowę z osobą, której brak.
I to jest to, czego już wiem, że mi na kanadyjskich cmentarzach brakuje. W każdym razie tych nowych. Takich, które pamiętacie pewnie z m.in. "Kochaj albo rzuć", gdzie są równe trawniki, po których jeżdżą kosiarkami do trawy, a gdzieniegdzie z tych trawników wystaje mała tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Od czasu do czasu w wyznaczonych miejscach są nieduże pomniki, bardziej przypominające znane nam grobowce. Naokoło tego rozciągają się uliczki, po których poruszają się samochody. Bo kto by tu chodził na nogach?
Wizyta na cmentarzu wygląda więc tak, że podjeżdża się pod grób bliskiej osoby samochodem, podchodzi 10 kroków, odpala znicze, bo tak wypada, marudzi, że ktoś kosiarką potrącił tabliczkę, po czym spędza się jakąś minutę i już można wracać do domu, wizyta odwalona. Tak to w każdym razie wyglądało kiedy wraz z bratem męża odwiedziliśmy grób teściowej. W między czasie jeszcze w ostatniej chwili mąż opieprzył brata, żeby ten na cmentarzu nie trąbił na kogoś w innym samochodzie, kto jakoś dziwnie nawracał.
I tak wracając do domu zastanawiałam się co ma na celu w ogóle taka wizyta, minuta pięć i już. żadnych reflekcji, bo nie ma na nie czasu, byle szybciej, byle odhaczyć, że się było...
Oj, na 1 listopada pojedziemy sami, na dłużej trochę...

krótkie rozmowy nocne

Myślałam, że to tylko ja jestem aż tak zadowolona z własnego (prawie) sporego domu, aż tu...

połowa sierpnia, godzina mocno późna, oczy się już zamykają, gdy rozlega się głos menża:
- tak się zastanawiam teraz...
- nooo?
- a gdzie my w tym roku postawimy choinkę?


<kurtyna>



(wymyśliliśmy, że choinka chyba najlepiej będzie wyglądać w okolicach biblioteczkowych, niedaleko drzwi od kuchni ;) )

Rozmowa kwalifikacyjna jak z koszmaru

W końcu może i tutaj opiszę jedną z najbardziej koszmarnych rozmów kwalifikacyjnych w jakich miałam "przyjemność" uczestniczyć. Jak niektórzy wią, mieszkam teraz na wsi, gdzie nie ma transportu publicznego, stąd znalezienie pracy graniczy z cudem w moim wypadku. Mimo wszystko jakiś czas temu znalazłam ogłoszenie, że sklep należący do wojska poszukuje kogoś do obsługi stanowiska pocztowego (listy, przesyłki, paczki, obsługa kasy, wysyłanie przelewów, itp.). No to się zgłosiłam i, o cudzie, w ciągu 2 dni dostałam telefon, że zapraszają na rozmowę.
W umówionym dniu zjawiłam się przygotowana tak dobrze po raz pierwszy w mojej karierze, nawet przejrzałam internetowe porady "ale o ssso chozi i jak zrobić dobre wrażenie). Weszłam radośnie do biura powitana przez menadżera sklepu i tu mnie zaskoczyli - w biurze w strategicznie rozmieszczonych miejscach w 3 rogach pokoju siedział ww. menadżer, pani kadrowa oraz pani kierowniczka czy cuś w tym guście. Po miłych powitaniach dowiedziałam się, że otóż mają przygotowaną listę pytań, takich samych dla wszystkich kandydatów, ja będę na nie odpowiadać, a oni będą moje odpowiedzi OCENIAĆ wg klucza, który posiadają.
Faktycznie tak to się właśnie odbyło, w krzyżowym ogniu pytań czułam się jak w 2000 roku kiedy to maturę zdawałam, z tym, że tutaj dodatkowym utrudnieniem było to, że odpowiedzi udzielałam w lengłidżu. Absolutna masakra, bo np. musiałam udzielić odpowiedzi na pytania:
"jak rozumiesz powiedzenie 'Klient nasz pan' i jak zastosowałabyś je w swojej pracy"
"Przychodzi do Ciebie klient i mówi, że był tutaj 2 godziny temu i dostał źle odliczoną resztę - co wtedy zrobisz?"
I tym podobne koszmarki, na które właściwie nie da się dobrze odpowiedzieć.

Praca oczywiście przeszła mi koło nosa, choć jak się później dowiedziałam od kadrowej - wyszłam całkiem nieźle, ale otóż znaleźli kogoś, kto zna angielski i francuski, a to tutaj jest najbardziej pożądaną umiejętnością. Pani poradziła mi również, żeby przed rozmowami kwalifikacyjnymi przejrzeć internet - tam można znaleźć właśnie odpowiedzi na takie pytania.
I teraz powiedzcie mi, gdzie w tym sens i logika, żeby potencjalnego pracownika oceniać po tym, czy dobrze wykuł odpowiedzi na durne pytania, a nie przede wszystkim wg jego kwalifikacji. Ech, nie lubię takich stresujących rozmów, bardzo nie lubię.
Ale niedługo może będzie lepiej, bo nareszcie najbliższe duże miasto doszło do wniosku, że chyba jednak przydałoby się jednostkę wojskową, razem z żołnierzami mieszkającymi ze swoimi cywilnymi rodzinami, połączyć linią autobusową!! Na razie tylko kilka kursów w ciągu dnia od poniedziałku do piątku, ale to i tak dużo! No i dla takich łosiów niezmotoryzowanych jak ja jest to większa szansa na wyjście do ludzi i znalezienie pracy.

Dziki lokator

Od paru dni kota dziwnie się zachowywała i wspinała się na firankę w salonie, czego wcześniej nie robiła. Cały czas ją ochrzaniałam, żeby przestała. Dzisiaj jednak S. zauważył, że na parapecie okna są jakieś ślady po myszy. Takie niefajne ślady po myszy, które trzeba sprzątnąć. I tak od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że najwidoczniej zagnieździła się u nas w domu mysz, którą trzeba złapać i wypuścić, w ostateczności zneutralizować.
Kiedy siedziałam w salonie po południu znowu zobaczyłam wściekającego się kota przy firance i roletach. Mamy takie fajne drewniano bambusowe rolety, które składają się z części krótszej z przodu (jakieś 10 cm) i normalnej rolety z tyłu, ot, żeby zakryć kawałek listewki, która jest przymocowana do framugi okna. Zajrzałam między jedną a drugą część i faktycznie - MYSZ. Siedzi sobie grzecznie między roletami i patrzy paciorkowatymi oczkami na mnie. Zostawiłam ją na chwilę samą sobie, pobiegłam budzić S. i dawaj do kuchni po garnek, co by w niego mysz złapać, oraz małą składaną drabinkę. Kot w między czasie został wydelegowany do zamkniętej sypialni. S. przyniósł ze sobą miotłę do wymiecenia myszy z rolety....
I faktycznie wymiótł, jednak jakież było nasze zdziwienie, jak mysz, zamiast spaść grzecznie w dół, zaczęła latać po salonie. Bo otóż jesteśmy szczęśliwcami, u których dzikim lokatorem okazał się nietoperz :>
Walka z batmanem okazała się dość emocjonująca zwłaszcza, kiedy okazało się, że za nic nie chce wylecieć przez drzwi na zewnątrz, za to po paru minutach wybrał drogę otwartą klatką schodową na piętro :>
I tak, przyznajemy się, że tam już nie było innego wyjścia jak niestety zakończyć szybko walkę z batmanem, którego los był tragiczny i skończył się w pobliskim lasku.

A teraz powiedzcie sami, kto z Was miał w domu nietoperza? brrrrr
Na zewnątrz mi one nie przeszkadzają, ale w domu to ja podziękuję za takiego lokatora na dziko.

A się w pogodzie porobiło

Z dziennika meteorologa - amatora ;)

A się porobiło w tej pogodzie. Odkąd tutaj jestem, czyli już 7 lat, lato zawsze było koszmarnie gorące. Dla mnie nie do wytrzymania, zazwyczaj z klimatyzowanego domu wychodziłam wieczorami, kiedy było już czym oddychać.
Bo, wbrew pozorom, w okolicach Toronto to nie śnieg, zima i białe misie w lecie, ale upały po 40 stopni, a do tego okropna wilgotność powietrza, która to najbardziej dawała mi się we znaki. I tak mnie to przyzwyczaiło, że w tym roku nie mogę się otrząsnąć z szoku - temperatury po 20 parę stopni, jedynie jeden tydzień typowych upałów, a tak, to normalnie jakbym w Polsce była. A nawet wczoraj w dzień było 16 stopni, które w nocy spadło do stopni 10. Zimno mi!. Po raz pierwszy w środku sierpnia w Kanadzie mi zimno. Tragedia jakaś. Oczywiście nie mówię, żeby miało się zmienić na 40 stopni, ale nie mogę doczekać jutra, kiedy podobno ma być już cieplutko, całe 26 stopni :]

A tymczasem zaraz koło domu mam tak


 A kawałek dalej mogę sobie zrobić zdjęcie z kuzynem Rudego 102 :D




Tym razem się będę chwalić

 Dawno mnie nie było, oj dawno. Przede wszystkim ze względu na sytuację z teściową, mimo wszystko mnie trafiła,  a po drugie w związku z całym zamieszaniem przeprowadzkowym i radością, że w końcu jest, mój, własny (no dobra, wynajmowany), prawdziwy dom. Słowem, jakby zaśpiewał Daab: mój jest ten kawałek podłogi, nie mówcie mi, co mam robić :D

Samo w sobie to, że ja, klasyczny blokowiec do 25 roku życia, mieszkam teraz w domu z ogródkiem, to już jest powód do radości. ok, niby 7 lat mieszkałam w domu z ogrodem, ale to był dom teściów i to się dało odczuć. Zwłaszcza przez wszędobylskie plastikowe zwierzaczki, motylki, kwiatuszki i całe mnóstwo innych durnostojek. No i tego nie wolno, tego nie rusz, brrrr. W środku domu było tak samo, więc teraz od dwóch miesięcy oddycham wolnością. Odkurzam kiedy mam na to ochotę, piorę jak mi się zachce i jakoś tak mi, kurcze, dobrze żyć z mężem i kotem i nikim więcej :) Czasami aż mam za dużo przestrzeni wokół, bo przecież w Polsce mieszkaliśmy w czwórkę w 43 m2, ostatnio powierzchni miałam ciut więcej, ale i tak, nie aż tyle. Tutaj mamy skrajny domek w szeregowcu (oprócz naszego są jeszcze 3 mieszkania), 3 sypialnie na piętrze + łazienka, pokój wypoczynkowy, kuchnia i pralnia + spory schowek typu pierd*olnik na parterze. No i kawał trawy z garażem/szopką. I szafy. Dużo szaf :). Oczywiście nasze 3 sypialnie zostały natychmiast zamienione na jedną sypialnię, pokój komputerowy i pokój gościnno - gitarowy. I czegóż chcieć więcej? :)
Aaaaaaa i jeszcze się dowiedziałam, że od 1 września z naszego zadupia będzie jeździł autobus, więc nareszcie będę miała bezproblemowy kontakt z cywilizacją, a i szansa na pożegnanie z bezrobociem dużo większa :)

A tak jest u nas:

chałupka

jadalnia czyli po naszemu biblioteczka

pokój wypoczynkowy


część kuchni
ogródecek
































sypialnia
trawnik przed domem
pokój gościnno - muzyczno - koci
centrum dowodzenia światem





Na Beksińskiego też w końcu mam miejsce
duużo Beksińskiego :D


Smutnoty w większości

I niestety stało się to szybciej niż ktokolwiek się spodziewał - dokładnie 1,5 miesiąca po postawieniu diagnozy, dwa tygodnie temu, teściowa przegrała z rakiem płuc.
W dodatku znowu się to wszystko zeszło do kupy, to dobre i to złe. W poniedziałek i wtorek przyjechała do nas ekipa pakująca cały dobytek mój i męża, zapakowali wszystko w kartony i wielki samochód i pojechali, by spotkać się z nami w środę, 29 maja, w naszym nowym domu. Teściowa jeszcze czuła się w miarę nienajgorzej, oczywiście widać było, że choroba postępuje, ale wydawało się, że czuje się ciut lepiej niż kilka dni wcześniej. Większość wtorku przesiedzieliśmy z nią, nawet przywieźliśmy jej dużo dobrego ciasta, bo miała ochotę na słodkie... W środę wstaliśmy bardzo wcześnie, bo o 4:30 rano, bo w nocy przeszła straszna nawałnica i baliśmy się, że ta droga, którą mieliśmy jechać, będzie tak samo zalana jak kilka innych. Jako, że wyjeżdżaliśmy tak wcześnie, to nie budziliśmy teściów, jedynie zostawiłam wiadomość, że odezwiemy się później.
Przyjechaliśmy do nowego domu, odebraliśmy klucze, o 10 przyjechały nasze rzeczy, które mili panowie poustawiali odpowiednio. Ok 12 zadzwoniła teściowa, żeby zapytać jak nam to wszystko idzie, rozmawiała z moim mężem, mówiła, że nie czuje się najlepiej, ale umawialiśmy się, że w weekend do nas przyjedzie. Wszystko szło zgodnie z planem, nacieszyliśmy się domem aż do 14:30, kiedy to kupując różne rzeczy potrzebne do sprzątania odebrałam telefon od szwagra: "Magda, z mamą jest źle, pogotowie już po nią jedzie."
Jako, że wcześniej teściowa panikowała kilka razy, to nie przestraszyliśmy się aż tak bardzo, ale pozostaliśmy czujni... i dość niespokojni. Kolejny telefon odebrałam już z pogotowia, że muszą się skontaktować z najbliższą rodziną, synowa nie wystarcza. Ten telefon mnie zmiótł, bo już wiedziałam, że jest naprawdę źle.
O 16 zadzwonił teść, z informacją, że pogotowie zabrało teściową jeszcze normalnie przytomną do karetki... i niedaleko szpitala musieli robić jej reanimację, bo niespodziewanie zatrzymała się akcja serca. Reanimacja trwała aż 26 minut, udało się przywrócić akcję serca, ale niestety postawiono nas przed dokonaniem wyboru "co dalej?", bo z tej drogi tak naprawdę nie było powrotu.
Tak więc szybko wskoczyliśmy w samochód, przejechaliśmy ponownie 120 km, żeby choć jeszcze chwilę być z teściową, pożegnać się, a przede wszystkim być wsparciem dla rodziny. Teściowa zmarła w spokoju 2 dni później, w piątek, 31 maja, w wieku niecałych 57 lat...

W tej chwili znowu cieszymy się domem, ale czegoś brak w tej radości...

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Minęły prawie dwa miesiące od mojego ostatniego wpisu, a spowodowane to było przede wszystkim paskudną wiadomością dotyczącą zdrowia mojej teściowej.
15 kwietnia zawieźliśmy ją na pogotowie, prawie siłą, bo ona oczywiście lekarzy nie lubi. A zawieźliśmy bo już od dłuższego czasu się źle czuła, a w ciągu poprzedzających 2 - 3 tygodni zaczęła jej niespodziewanie puchnąć twarz.
Na pogotowiu ja robiłam za tłumacza, bo niestety ani teściowa, ani teściu nie bardzo anglojęzyczni. I to ja, jako pierwsza usłyszałam wyrok po kilku godzinach badań, testów i prześwietleń - bardzo zaawansowany rak płuc, IV stopień, +/- rok czasu wg realistycznych przewidywań
Od tego czasu przeżyliśmy 12 zabiegów radioterapii, ponowną wizytę w szpitalu tydzień temu po tym, jak teściowa nie mogła oddychać i musiałam na pogotowie dzwonić. Lekarze, z powodu różnych objawów, obawiali się zatoru, po badaniach okazało się, że doszło do zapadnięcia zaatakowanego płuca. W kwietniu płuco pracowało na 75%, teraz już tylko na 50%. W tej chwili już mamy całą aparaturę do produkcji tlenu w domu.
A do tego teściowa jest najbardziej nieznośnym pacjentem z jakimkolwiek miałam do czynienia. Jest niestety wredna i złośliwa, a po mężu jeździ jak po łysej kobyle. W dodatku twierdzi, że ona lekarzom nie ufa i na pewno nie ma tego raka, i najchętniej by się nie leczyła. A z drugiej strony widzę, że się poddała i często oczekuje, że się za nią wszystko zrobi, łącznie z nalaniem wody. Z tym, że widać, że aż tak słaba nie jest, i jak dzisiaj została sama w domu to nawet mogła obiad ugotować, ech...


Pomimo tej choroby postanowiliśmy jednak z mężem nie rezygnować z wcześniejszych planów, które zresztą były już w toku i tak od przyszłego tygodnia będziemy już razem mieszkać na bazie wojskowej. Nie mogę się doczekać tego, że w końcu to będzie "najmójszy" z moich domów. Pierwszy prawdziwy samodzielny dom :). Teraz tylko przeżyć trzeba przeprowadzkę, zwłaszcza, że to pierwszy raz kiedy nie przeprowadzam się na własną rękę, tylko dostaliśmy od wojska firmę przeprowadzkową, która za nas wszystko pakuje, rozkręca, przewozi i rozpakowuje - i to jest chyba powodem mojego największego stresu, bo nie mam zielonego pojęcia jak to tak naprawdę działa :]
Proszę życzyć nam powodzenia... i już niedługo zamieszczę relację z przeprowadzki :)

Chwalę się (dzisiaj pół blogosfery się chwali ;) )

Chwalę się. Wszystkim i wszędzie się chwalę ;). popracowałam ostatnio i mogę się pochwalić efektami tej pracy (i co z tego, że to akurat taki a nie inny artysta... ;) ).

Tzw. plakat "bez delfina"



Wersja (prawie)oryginalna, która poszła do gazety:


Plakat wersja autorska, która przed samym drukiem została "poprawiona" przez pana z drukarni, bo trzeba było coś dodać:


Wersja wisząca na tablicy ogłoszeń, którą to wersję pierwszy raz dzisiaj me oczy widziały. I niby wszystko jest ok, generalnie aż tak dużo zmian nie ma, choć data jest wg mnie przesunięta za wysoko. Ale! największy błąd jaki pan zrobił, to zmiana wielkości logotypów firm tylko przez ich zwężenie, a nie zmniejszenie równomierne. Za to pan powinien kopa dostać, a przynajmniej porządny ochrzan, bo tak się nie robi :>. Ja niestety nie mogłam tego plakatu dokończyć sama ze względów czasowych...




Ale!!, żeby nie było tak radośnie i cukierkowo, to dzisiaj zrobiłam tutejszą wersję PIT-a mego i małżowego... i to bolało. A zaboli jeszcze bardziej pod koniec kwietnia jak trzeba będzie "rękę, nogę i nerkę" oddać skarbówce, bo otóż za dużo zarabiamy :> (a raczej za mało podatku potrącili małżowi w pracy w zeszłym roku :( )


Kanadyjskie dzieci i ich rodzice

Przy okazji marudzenia siostrze na świat najbliższy doszłam do wniosku, że to, co jej napisałam, jak już poszła spać, idealnie nadaje się jako wpis na bloga.

I oto jest madziarkowe marudzenie (to tylko jego jedna część, bo druga nienadaje się do publicznej publikacji):

Tutaj jest taka przerażająca mnie mania, że dziecko już około 3letnie wpycha się w tryby machiny zwanej "zajęcia dodatkowe".

Na te zajęcia składają się lekcje tańca, piłki nożnej, hokeja, gimnastyki, sztuk walki, 3 dodatkowych języków obcych, gry na 4 instrumentach, yogi, a do tego w przypadku Polaków - polska szkoła co sobotę. nie zapominajmy również o zuchach czy innych skautach. I tak dziecko w wieku szkolnym wraca do domu ok. 20 po tych wszystkich zajęciach, żeby na drugi dzień powtórzyć wszystko od nowa.
Znam dzieci, które w ten sposób mają zagospodarowane 6 dni w tygodniu, od rana do wieczora. Później często rodzice się dziwią, że dzieci są zmęczone i marudne i na drugi dzień nie chcą wstać.

do tego jak dzieć podrośnie, czyli w wieku jakiś 13 - 14 lat, wysyła się go ze szkoły na obóz dla "future leaders", które dla mnie, od kiedy usłyszałam różne opowieści rodziców dzieci uczestniczących w tych obozach, nie różnią się prawie niczym od spotkań sekty :>. Z drobnym praniem mózgu włącznie.
i jakoś przy tych wszystkich zajęciach dodatkowych nikt nie pomyśli o tym, że, kurcze, dziecko nie ma czasu być po prostu dzieckiem.

Oczywiście nie jestem przeciwniczką dodatkowych zajęć, ale bez przesady. Choć może mnie to dziwi dlatego, że dzieci swoich jeszcze nie mam. Być może jak je będę mieć, to też wpadnę w tą machinę. Ale mam nadzieję, że znajdzie się wtedy ktoś, kto krzyknie do mnie "prrrrr, szalona"



8 lat za nami

Nie wiadomo jakim cudem, ale okazuje się, że dzisiaj minęło 8 lat od momentu kiedy stanęłam na ślubnym kobiercu. Mignął ten czas przed oczami, a wydaje się jakby to było wczoraj. Jedynie patrząc na zdjęcia widzę, że pojawiły się jakieś drobne zmarszczki, dodatkowe kilogramy, mąż przestał być długowłosym mężem.
 
No i ubyło babci, która pojawia się na tak wielu zdjęciach. Ta zmiana jest chyba najbardziej dotkliwa.

Niestety tegoroczną rocznicę ślubu po raz pierwszy spędzamy osobno - męża wojsko wysłało w niedzielę na kolejny kurs, tym razem w okolice Edmonton. Tym sposobem wszystkie kochające i ważne dla mnie osoby mam daleko od siebie. Mąż 3,5 tys. km stąd, a wszyscy znajomi, przyjaciele i rodzina w Polsce lub gdzieś rozsiani po Europie.
No trudno, takie życie wybrałam.

 Czy jest ciężko? Jak cholera.
Czy żałuję wyjścia za mąż za tego a nie innego, chociaż wiedziałam, że wiąże się to z wyjazdem? Absolutnie nie, chociaż często żal, że Polska tak daleko.
Czy mam czasami dość? Pewnie, że tak. Czasami mam ochotę rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady ... ale z mężem :)
A tak było 8 lat temu :)


No, to pomarudziłam, a teraz wracam do słuchania muzyki Michała Lorenca, którą zasłuchuję się cały wieczór :)

W tym moim ukochanym Tańcem Eleny, z którym mam tyle wspaniałych wspomnień


podglądaczka ;)

Stałam się, z winy koleżanek, fanatyczną podglądaczką żubrów, sarenek (czy innych jelonków), ptaków, misiów panda i misiów "kokakola" :]

Jeśli macie duuuużo czasu, to nie pożałujecie wejścia na te strony z filmikami z kamer na żywo:



Żubry z Puszczy Białowieskiej , którym zdjęcia jeszcze nie zrobiłam i ich znajomi, czyli ptaki przy karmniku uwiecznione za pomocą print screena


























Pandy z zoo w San Diego

Mama Panda z dzieckiem, już poza wybiegiem, przygotowujące się do snu
Mały Panduś, który jak śpi to wygląda jak puchaty pluszowy miś

























Maluch bawiący się z mamą :)




I kumple Pand również z San Diego, czyli misie Koala zwane u nas w domu misiami kokakola :] - im jeszcze zdjęć nie zrobiłam, ale niedługo zrobię i wrzucę :)

To, co madziarki lubią słuchać najbardziej

Dzisiaj krótko i na temat: włosy stają dęba przy tym coverze. Jeśli ktoś wykonuje jakiś utwór, zwłaszcza przed genialnym zespołem, który go wykonywał w oryginale, powinien to robić tak:


Zespół Heart i Jason Bonham przed legendarnymi Led Zeppelin

Czas na drobne zmiany na blogu

Czas na drobne zmiany w wyglądzie bloga, bo jakoś poprzedni już mi się znudził. Chociaż jak niektórzy pewnie zauważyli, nadal zostajemy w kolorystyce jesiennej, bo lubię akurat takie kolory. Kiedyś, jak już będę bogata ;) i stać mnie będzie na własne mieszkanie, to będzie utrzymane właśnie w ciepłych jesiennych barwach. Marzy mi się dużo czerwieni i żółtego i pomarańczowego na ścianach. Taki kolorowy zawrót głowy, zupełnie inaczej niż we wszystkich modnych domach. Lub domach większości moich znajomych i rodziny tutaj, które to mieszkania są białe... i tak bardzo sterylnie zimne, bez żadnego szczególnego charakteru.

Mam nadzieję, że ta zmiana pociągnie kolejne zmiany w moim życiu, a tymczasem nacieszcie oczy widokiem pięknego jesiennego Montrealu.

Jak nie urok to przemarsz wojsk

Jak nie urok to przemarsz wojsk - mamy szansę z chłopem dostać przydział na mieszkanie na jednostce, wszystko super, cena wynajmu bardzo przystępna i w ogóle. Jest tylko jedno ale - nie ma możliwości, żebym nie pracowała, praca być musi, bo inaczej na mieszkanie nas stać nie będzie. Tzn. będzie stać na mieszkanie i rachunki, za to na jedzenie już nie bardzo ;)
Jest duża szansa, że mogę dostać przeniesienie do sklepu z mojej sieci, który to sklep znajduje się w miejscowości oddalonej o 18 km od jednostki (to ten sklep, do którego mnie wysłali w połowie ubiegłego roku, 100 km od Toronto).

Jaki więc tutaj problem? wszystko idealnie, prawda?
Otóż nie bardzo, bo sukinsyny nie mają żadnego transportu publicznego między tymi dwoma miejscami. Właśnie się zastanawiają, czy by się taki przydał czy niekoniecznie grrrrrrrr

Zdarza sie nawet najlepszym ;)

Nawet najlepszym zdarza sie zasnac w dziwnych pozycjach i ze smiesznym wyrazem twarzy, a w tym wypadku pyska ;) i to nawet bez alkoholu ;)

A pozniej ktos zdjecia robi i sie nabija, chamstwo i tyle ;)

I czemu to dalej zaskakuje?

Dzisiaj wypadają 35 urodziny mojego męża. świętujemy je już od wczoraj i dość głośno to komentujemy w domu. Zresztą wydaje mi się, że te urodziny powtarzają się z roku na rok w tym samym terminie ;). A czemu o tym piszę?

Dzisiaj rano wstałam, akurat w momencie jak mąż i jego brat już prawie wychodzili na spacer z mężowym dwuletnim bratankiem. Młody latał między nimi i kiedy zeszłam na dół, to zapytałam się dwulatka:
- a życzenia i buzi urodzinowe to wujkowi dałeś?

Na co usłyszałam dobiegające z kanapy od teściowej, rodzonej matki mojego męża:
- a właśnie, wszystkiego najlepszego Sławek. Całkiem zapomniałam.


Ja pierd**lę!! Ja rozumiem, że można zapomnieć o urodzinach wujka czy kuzyna, ale własnego dziecka? Ok, dziecko już wyrośnięte, ale do wuja, chociaż wstać z kanapy by chyba wypadało!!

Dodać muszę, że teściowa ma lat 56, czyli to nie jest jakaś staruszka ze sklerozą. A i sprawna zupełnie fizycznie, co do strony psychicznej to od dłuższego czasu mam wątpliwości :>


A i w sumie nie powinno zaskakiwać tak naprawdę, już się powinnam przyzwyczaić. Na moje 30-te urodziny życzenia były mi krzyknięte spod garażu, też po przypomnieniu o tym wydarzeniu. Ale w sumie ja wiem, synowa to nie rodzina, a i mieszkamy razem dopiero 7 lat ;)
A w związku z tym, że to tak wygląda z tymi życzeniami, to ja też już się przestałam starać - we wrześniu teściowej mruknęłam życzenia przy wchodzeniu do domu a w prezencie dostała syrop na przeziębienie, bo akurat ją jakaś zaraza dopadała :]


A jednak jakoś tak mi przykro, że wszyscy inni o mężu moim pamiętają, nawet moja rodzina z Polski już kartki z życzeniami powysyłała, a przypominać nie trzeba było.

Powitanie nowego roku

Stary rok postanowiliśmy pożegnać tym razem inaczej niż w ciągu ostatnich kilku lat, czyli zdecydowanie nie na domówce. Bo domowych imprez mamy "po kokardę", zwłaszcza, że zazwyczaj to jest to samo towarzystwo, te same historie, takie same nudnawe filmy. Tak więc wymyśliłam, żeby sprawdzić co ciekawego gra w fajnym starym pubie w centrum Toronto, w którym to już kiedyś byliśmy na sylwestrze. Okazało się, że tym razem gra ten sam zespół co 3 lata temu, czyli The Sadies grający muzykę łączącą country i rockabilly. Cud, miód i orzeszki :), zwłaszcza, że bilety kosztowały $30 od osoby.
Na scenie The Sadies mieli jednego gościa - niespodziankę, który ukradł cały show. Bo nikt inny nie potrafiłby ukraść publiczności jak Randy Bachman z The Who :D. Randy zaśpiewał swoje największe hity, takie jak "American Woman", "These Eyes", "Takin' Care of business" i tak dalej. Absolutnie genialny show i fantastyczne powitanie nowego roku :), niby tylko we dwójkę z małżem (i sporą ilością obcych ludzi ;) ), ale za to tak, jak naprawdę lubimy, z dobrą muzyką i ze sobą :)

A oto Randy Bachman na scenie:



A Wy jak się bawiliście?